środa, 4 października 2017

(nie do końca) Czerwone Wierchy.

Tak wiem, wiem. Dawno mnie tu nie było, przyznaję. Ale na swoją obronę mam to, że wcześniej był to totalny brak weny i czasu, spowodowany powrotem do szkoły, a tydzień temu w weekend - wspaniały wyjazd, o którym właśnie dzisiaj chciałabym napisać. Zapraszam!

Jak już kiedyś pisałam w jednym poście (Link tutaj), uwielbiam góry. I co z tego, że byłam tam niedawno w wakacje? Dalej bardzo chciałam pojechać znowu, tym razem jesienią bo po pierwsze: nigdy nie byłam w górach w tej porze roku, po drugie: bardzo chciałam przejść szlak o nazwie Czerwone Wierchy, który najładniej wygląda właśnie jesienią, bo jest tam, jak sama nazwa wskazuje,  po prostu czerwono, a po trzecie: ostatni weekend, był ostatnim ładnym weekendem w górach w tym roku. To może opiszę mniej więcej jak to wygląda... Idzie się jakby "górą góry"(?), mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi. Szlak nie prowadzi przez jakiś las, czy coś w tym stylu tylko wzdłuż samych czubków gór. Generalnie Czerwone Wierchy są bardzo długim i wyczerpującym szlakiem, ale jednocześnie bardzo przyjemnym i lubianym przez wiele osób. Mi z moimi dziadkami (bo to właśnie z nimi tam byłam, jak z resztą zawsze w górach) od wyjścia z domu zajęły nam one ok. 11 godzin. No więc, muszę przyznać, trochę chodzenia jest :D. Czerwone Wierchy są praktycznie "gołe", nie ma tam żadnego lasu i prawie żadnej roślinności oprócz trawy, która właśnie na jesień wysycha i robi się czerwona. Oprócz tego jest to taki szlak, na który jak już się wejdzie to właściwie nie ma odwrotu, bo po drodze nie ma żadnego schroniska i tylko dwa zejścia jedno na początku, a drugie na końcu. Także trzeba mieć odpowiednio dużo czasu, żeby wyrobić się przed zmrokiem, bo nie ma jak po drodze zejść, a wydaję mi się, że wędrówka po ciemku nie jest najprzyjemniejsza. I właśnie dlatego też, ja byłam taka nastawiona na pójście tam, ponieważ kiedyś już mieliśmy zrobić ten szlak, ale nie starczyło nam czasu i zeszliśmy, wspomnianym przeze mnie już pierwszym zejściem. No dobra wszystko fajnie zaplanowane, czasu nam starczy, jedzenie mamy, wszystko mamy, tylko, że w tym roku w Tatrach bardzo wcześnie spadł śnieg :D. Poszliśmy oczywiście na Czerwone Wierchy, bo nie było go aż tyle, że nie dało się iść, tylko, że nie miałam okazji zobaczyć Czerwonych Wierchów - czerwonych :D, bo śnieg spadł za szybko i słońce nie zdążyło wysuszyć tej trawy, a ona zmienić swojego koloru. No cóż... Zamiast złotej (czerwonej), polskiej jesieni miałam trochę bardziej powiew Syberii, ale i tak muszę przyznać, że było po prostu pięknie! Szkoda tylko, że jest to wysoki szlak, a chmury były w tym dniu akurat bardzo nisko i cała Polska strona była niewidoczna, ale za to widoki na stronę Słowacką były przecudne. A, bo nawet jeszcze nie wspominałam, że Czerwone Wierchy są na granicy naszego państwa, także Play zdążył kilka razy powitać mnie na Słowacji w trakcie drogi :D. W każdym razie, podsumowując, (nie czerwone) Czerwone Wierchy i tak bardzo mi się podobały i chciałabym podziękować moim dziadkom, którzy wyciągnęli mnie na ten bardzo spontaniczny, bo zaplanowany tylko dwa dni wcześniej, wyjazd i za to, że przez moje zakwasy po nim nie mogłam się ruszać jeszcze przez następne trzy dni :D. Dziękuję! A tutaj pare zdjęć, które udało mi się zrobić w trakcie naszej wędrówki. Wspomnę jeszcze o tym, że zdaję sobie  sprawę z tego, że wyglądam na nich jak mały Eskimos i już życzę miłego oglądania:).

Jak już pisałam - mały Eskimos :D.

Mam nadzieję, że ten post spotka się z miłym odbiorem i że nie zanudziłam tych, nie do końca zainteresowanych górami, a może kogoś nawet zachęciłam do wybrania się w nie? Bo naprawdę polecam tego spróbować!

Julia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz